Węgiersko Niemiecka karuzela
Węgiersko Niemiecka karuzela
Budapeszt i Essen, to dwa ostatnie turnieje, które różni dosłownie wszystko.
Pierwszy z nich musiał stanąć przed misją dokonania niemożliwego i zorganizowania turnieju dosłownie w kilka miesięcy. Drugi z kolei miał tego czasu zdecydowanie więcej, bo o organizacji MŚ w Niemczech mówiło się już od dłuższego czasu.
Choć ISF wciąż szedł intensywnie do przodu, to jednak w każdym aspekcie życia trafia się zawsze „ta druga strona medalu”.
No i z tym musieliśmy mierzyć się w dwóch poprzednich latach.
Rok, w którym zatrzymała się Ziemia
Choć w temacie pandemii koronawirusa wypowiedziało się wielu „dzikich trenerów z wykształceniem medycznym”, to pomimo kwestii poglądowych pewnik jest jeden.
Świat się zatrzymał.
Kiedy w październiku 2019 w naszych głowach mieliśmy już Mistrzostwa Świata w Meksyku, to okazało się, że musimy zmierzyć się z czymś z czym nasze pokolenie czy pokolenie naszych rodziców czy też dziadków nie miało nigdy styczności.
Chcąc nie chcąc, zgadzając się z politykami czy też nie, to po prostu świat się zatrzymał. Wraz z nim plany związane.
Całkiem naturalne było zatrzymanie się również pomysłu związanego z organizacją Mistrzostw Świata.
Były sprawy ważniejsze niż piłka.
Dlatego kiedy wszystko zaczęło się normalizować w 2022 i kiedy w styczniu uczestnicząc w zgrupowaniach Reprezentacji Polski w Warszawie mówiliśmy o Meksyku, to przed oczami mieliśmy przepotężną kadrę, w której miejsce mieli mieć tacy zawodnicy jak Maciej Jankowski (Bartist Toruń), Wojciech Przybył czy Andrzej Musiał (obaj Kapela Weselna), ależ by to chodziło w połączeniu z Elsnerem, Dębickim czy Milewskim.
Kiedy w kwietniu nasze plany musiały zostać zrewidowane, z powodu problemów w Meksyku plany o kadrze z powyższymi zawodnikami w składzie rozpłynęły się jak myśl o tequili pitej wieczorem na plaży w Cozumel.
Zbieg różnych sytuacji miał wpływ na to, że ISF musiał stanąć na głowie, by nie wycofać się z organizacji kolejnych Mistrzostw Świata.
Wtedy na wysokości zadania stanął Budapeszt, który też nie miał łatwo, ale ostatecznie po wielu perturbacjach udało się w trzy miesiące zorganizować turniej.
Choć nie był to może turniej idealny, w takiej lokalizacji jak Lizbona czy Rethymno, ale patrząc z perspektywy tego co wydarzyło się po drodze, to chyba nikt inny by tego nie udźwignął jak ISF, a przede wszystkim Węgrzy.
Niemiecka precyzja
Odmienna sytuacja towarzyszyła nam w zeszłym roku w Essen, gdzie Niemcy mieli wszystko dopięte na ostatni guzik… no prawie.
Dzień przed startem turnieju włodarze miasta przypomnieli sobie o tym, że przecież potrzebne jest specjalne pozwolenie na to, by ustawić stadion na Placu Kennedego pod którym… znajduje się parking. Czy się udało? Ależ oczywiście, a przy okazji mogliśmy oglądać najlepszy sportowo i organizacyjnie turniej.
Wracając do argumentu o lokalizacji, to choć Kennedyplatz nie był usytuowany nad morzem, rzeką, w pięknej okolicy, to atmosfera na stadionie porywała nas każdego dnia, z każdym meczem, przy każdej bramce. W uszach wciąż brzmi „Sweet Caroline” śpiewana przez pełny, przez prawie cały dzień stadion.
Niemcy zrobili to precyzyjnie, pod linijkę, do ostatniej chwili walcząc o to, by ten turniej był wyjątkowy.
Miasto bez dwóch zdań żyło tym turniejem.
Różnorodność kulturowa tworzyła show podczas meczów. Choć nie obyło się bez pojedynczych incydentów z tym związanych już poza stadionem, to jednak klimat był niesamowity.
Dochodziło do sytuacji, że Polacy będący w Niemczech zagadywali nas, a i można było przez chwilę poczuć małą dawkę „popularności”, gdy przychodziło do wspólnych zdjęć czy rozdanych autografów. To zostanie już z nami.
Sukces czy porażka?
W Budapeszcie Polacy wyraźnie przegrali w meczu półfinałowym z Kazachstanem i w meczu o trzecie miejsce stanęli naprzeciwko Niemców, z którymi mieliśmy do wyrównania rachunki za przegrany mecz finałowy w 2018 roku. No i udało się. Tym razem wygrywamy, w prawdzie „mały finał”, ale brązowe medale trafiają do nas, a Niemcy kończą kolejny mundial bez medalu.
Niemcy swój półfinał przegrali z późniejszymi Mistrzami Świata, Brazylijczykami, którzy zrobili sobie podczas całego turniej copacabanę, na której bawią się piłką.
Oglądając zespół z Ameryki Południowej ciężko było złapać choć zalążek gry zespołowej. Tam w zasadzie wszystko opierało się na grze indywidualnej, ale poskładanej przez trenera „Canarinhos” do tego stopnia, że jakimś cudem to funkcjonowało. Najlepszą wizytówką tego, były bramki zdobywane przez bramkarza Brazylijczyków, który dryblował od własnej bramki i potem ładował piłkę pod poprzeczkę przeciwników.
Czy to była słabość tego zespołu? W żadnym wypadku. Cały świat wie o tym, że Brazylijczycy bawią się piłką, a to była najlepsza wizytówka tej ekipy.
Trzeci turniej i trzecie medale „Biało Czerwonych” również cieszą, nawet bardzo, bo to pokazywało, że wciąż jesteśmy w światowym czubie.
Trochę inne nastroje panowały już po odpadnięciu z turnieju w Essen.
Choć porażka ze zmodernizowaną, w stosunku do Budapesztu, drużyną Mistrzów Świata i to dopiero po rzutach karnych wyeliminowała nas z turnieju już w 1/8 finału.
Czy zatem ten wynik trzeba uznać za porażkę?
Jest to wynik do której fani socca w Polsce nie są może przyzwyczajeni, ale mecz z Brazylią, która technicznie była w innej galaktyce, to jednak gdzieś przed oczami ciągle ma się wygrywane pojedynki w obronie po stronie Biało Czerwonych, gdzie czy to Kamil Kucharski, Krzysiek Elsner czy Marcin Grzywa po prostu byli skałami nie do przejścia. 1:1 w regulaminowym czasie i 3:1 w rzutach karnych wstydu nie przynosi. Pozostał tylko lekki niedosyt, ale cytując słowa Klaudiusza Hirscha „Czasami droga jest ważniejsza od celu” wiemy, że to etap przejściowy i że bez względu na wynik tegorocznych Mistrzostw Świata wiemy, że wszystko zmierza w dobrą stronę…
Wspaniałych emocji kibiców, łez radości i smutku, a przede wszystkim doświadczeń nie zabierze nam nikt...
Dawid Szeluga